smugi bursztynowe znaczyły wschód. Aż po chwili w okienko chaty uderzyła jak łuna purpurowa — w oczy Szczepańskiego, że się przecknął i spytał:
— Co się pali?
— To świt, panie. Dzień się czyni. Śpijcie — zaledwie wschód — odpowiedziała cicho.
Ale on w tę jasność oczy utkwił — i patrzał i słuchał, zdziwiony, że mu tak lekko, że siebie nie czuje, że w sobie ma taką ciszę i że go nic nie boli.
Nie ruszał się, jakby się lękał, że coś spłoszy.
Za oknem świat się budził, w rosie się kąpał, ku słońcu się zrywał. Rozgadały się wróble, sikory, wielkie malwy pootwierały kielichy, i na pogodny dzień był ten świt złoty, bo niedbałe o rosę — do ziół rosnących pod chatą zleciały pszczoły i słychać je było w ciszy.
— Takie są, co próchno i robactwo zniszczą — owad mały, szary — jak Bóg je pośle — rzekł półgłosem.
A potem zupełnie się ocknął, wstał, wyprostował się i dodał:
— Żeś mnie doprowadziła do takiego świtu — po takiej nocy, błogosławionaś, Magdo. Co chcesz — teraz bym czynił — dobrze mi będzie.
— Bo to nie wiecie, panie, co ja głupia — chcę. Ino tego boru, ciszy i Jaśkowego zdrowia i służenia wam do śmierci.
— Będziesz miała! Juści nas chyba śmierć rozłączy!
— Da Bóg i ona nie! — rzekła uroczyście, znak krzyża na piersi kreśląc.