Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/23

Ta strona została przepisana.

— Ona wolała okraść go tymczasem! — dorzucił stanowy. — Opustoszyła kwaterę, ni odzieży, ni bielizny już nie było w kufrze, jakem go odbił.
Kobieta milczała chwilę, wreszcie podniosła oczy.
— Czyjaż to odzież? Wasza? Niech on powie, co z jego dobrem zrobić. Pokotynce nic nie trzeba, nie ukradła nigdy nic. Wy sami wiecie. Zajawił kto na mnie do policyi choć raz kradzież?
— Nu, będziesz się ty jeszcze o swój honor ujmować, ty, ścierko!
Krew buchnęła do twarzy kobiety, zadrżała całem ciałem, otuliła się szczelniej chustą, nasunęła ją na twarz.
— Umiesz pisać?
— Nie! — odparła głucho.
— No, to idź!
— Dokąd?
— Gdzie chcesz.
— To mnie nie zamkną z nim?
— Nie! Wynoś się!
— Toć go wam nie wykradnę. Muszę go spytać, co każe robić ze swem dobrem. Ja-ż sługa.
— Nie twoja rzecz! Marsz!
Uradnik ją wypchnął. Znalazła się na uliczce. Ludzi się snuło dosyć, gapiło się, lub czekało na ganku, wezwanych jako świadków. Obstąpili wnet kobietę, znali ją wszyscy i zaczęli rozpytywać.
— Nie zamknęli ciebie? No, co teraz ze sobą zrobisz? Gdzie się podzieniesz? Już Nowicki do leśniczówki pojechał! Siedm fur rzeczy powiózł. No — gdzie ty pójdziesz?
Pokotynka słuchała tego obojętnie, zapatrzona