Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/25

Ta strona została przepisana.

oznajmił, że rano go poprowadzą do powiatowego więzienia — i wyszedł. Więźniowi wszystko było obojętne wobec szalonego bólu głowy i nudności. Chwilami jęczał głucho, to zapadał w omdlenie, czuł, że umiera — i odzyskiwał przytomność, z rozpaczą, że jeszcze cierpi. Nareszcie porwały go straszne wymioty, i po nich tak osłabł, że leżał jak martwy. Ocuciło go wrażenie ciepła, i łyk zimnej wody. Poczuł, że już nie deskę ma pod głową, ale futro kożucha, i że z tą wodą połkniętą życie mu wraca. Otworzył oczy.
W latarce na ziemi tlała łojówka — nad nim klęczała Pokotynka.
— Daj jeszcze wody! — szepnął.
— Może wódki? — spytała.
Wzdrygnął się.
— Otruli mnie wódką. Do ust nie wezmę więcej.
— Herbatę mam ciepłą w butelce.
— To daj.
— Podnieście się trochę.
Dźwignął się. Otuliła go swą chustką, podparła ramieniem, i poiła, zapatrzona w niego.
— Jak cię puścili? — spytał.
— Zapłaciłam.
— Skąd miałaś pieniądze? — rzucił ostro.
— Wasze wzięłam ze skrzyni.
— A papiery?
— Schowałam.
— Dobrze?
— Niech znajdą. Czy wam przynieść?
— Po co? Ja już człowiek umarły.
Kobieta zapłakała.