Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/26

Ta strona została przepisana.

— Czego plączesz? — mruknął. — Sprzedaj, co jest — i weź pieniądze sobie. Mnie nic nie trzeba.
— Pójdą za wami!
— Ani mi się waż! Pocoś tam potrzebna. Psa mi dopilnuj — pamiętaj. Zbierzesz może dwieście rubli — starczy ci na kilka lat.
Patrzyła nań uparcie, z jakąś tępą rozpaczą.
— I grosza nie wezmę! — rzekła wreszcie. — Sprzedam i pieniądze wam do ostrogu przyniosę. Mnie one niepotrzebne.
— Milcz, kiedy, ci mówię, to słuchaj. Nie potrzebne ci pieniądze — co będziesz robić? Znowu się poniewierać! Ubiję i ciebie!
Potrząsnął ją brutalnie za ramię, nie broniła się, schyliła głowę.
— Ubijcie — macie prawo! — szepnęła przez łzy.
Spojrzał na nią, zmieniła mu się twarz.
— Nie płacz-że — mruknął. — Potem się zaniepokoił znowu, i spytał:
— Dobrześ schowała papiery?
— Bądźcie spokojni. A wiecie, że Bielak był dziś o świcie — i chciał je dostać. Mówił, że wyście go po nie przysłali — obces do kufra lazł.
— Powiedziałaś to na śledztwie?
— Nie.
— Czemu?
— Albo ja wiem. Jak Bielak ich chciał, to możeby i sędzia chciał zobaczyć. Wasze dobro chowałam i zataiłam. A słyszałam jakeście rzekli, że do winy się przyznajecie — więc poco plątać Bielaka i papiery, żeby was więcej dręczyli. Powiedziałam, że Bielak był i kazał mi ze straży się wynosić, boć to się nie utai.