Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Szczepański się zamyślił.
— On cię jeszcze napastować będzie o te papiery.
— Powiesz, żeś mnie oddała, i zejdź mu z oczu.
— On mnie nie ubije, jak Jasińskiego ubił! — wybuchnęła dzikim szeptem.
Zerwał się wściekły.
— Ty głupia, co prawisz! Ja ci zapowiadam, że jeśli słowo piśniesz żywej duszy o tem, co ci po durnym łbie się plącze — to ja ci zaprzysięgam, żp żywa z moich rąk nie wyjdziesz.
Ale Pokotynka nie zlękła się. Patrzała w jego dziko błyskające oczy, i jej źrenice poczęły się złowieszczo palić.
— Ja wasz pies i własność. Chcecie w katorgę iść — to widać tak trzeba. Nie rzekłam nic i nie rzeknę — pójdziecie — i ja precz pójdę — w świat. Dajecie mi psa i papiery — to wam dochowam. Ale co wiem — to wiem — wiele wiem!
— Co wiesz? Gadaj! — warknął.
— To, co i wy.
Rzucił się ku niej, i zdławił za gardło.
— Czytałaś, bestyo, papiery. Ostatnia twoja godzina!
Potrząsnął głową, upadła na wznak. Poczęła się bronić rozpacznie. Dławił ją, oszalały.
Możeby zabił, ale wpadł do aresztu chłop wartownik, i porwał Szczepańskiego za ramiona, odciągnął, szamotał się z nim — rzuciwszy kobiecie:
— Idź won! Zarobiłaś. Bodaj cię choroba!
Towarzysz jego ukazał się z kijem, i wypędził — potem zabrali wódkę, którą przyniosła — zagasili łojówkę — wyszli, i zaryglowali drzwi.