Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/28

Ta strona została przepisana.

Pokotynka wyrzucona za furtkę na uliczkę, usiadła przy parkanie, skuliła się z niefrasobliwością włóczęgi — czekała świtu. — Noc była tak czarna, że nie było sposobu odnaleźć drogi. Po chwili, coś się zbliżyło do niej — wyciągnęła rękę — namacała łeb psa, i przygarnęła go do siebie — i tak we dwoje pozostali.
Pies zasnął — ona rozmyślała, co ze sobą zrobi — gdy ten jej „pan.“ nie pozwolił iść za sobą.
Poszłaby za nim razem z tym psem, ale gdy zabronił, to już wiedziała, że słowa nie zmieni, odpędzi ją. A jakby chętnie szła, aż do powiatowego więzienia, a potem — po wyroku — na kraj świata — byle z nim! W zatracenie, w śmierć — byle z nim! Taką zapamiętałą była całe życie. Miała szesnaście lat, gdy się rozmiłowała w Hipku Łabędzkim — z Bud Mazurskich — w ich okolicy! Jedynaczką była u ojców — mieli własny folwarczek — ojciec jej honorny szlachcic, był pan Feliks Kałaur — i chował Magdusię dla lepszego jak Hipek Łabędzki, który pracować nie lubił, z fuzyjką po cudzych borach kłusował, upijał się, burdy wszczynał o byle co — i tylko z rozpusty sławny był.
Ale Magda innemi oczami patrzała na chłopaka. Ładny był, wesół, zuchwały, cudnie śpiewał, a jak tańczył, a jak wśród młodzieży rej wodził, a jak za nim latały dziewczęta.
A on ino za Magdusią oczami wodził i za nią chodził, i słodkie słowa gadał, i smętne pieśni śpiewał, aż się rozkochała w nim na umor. Gdy stary Kałaur to spostrzegł, począł strofować, wreszcie bić. Nie było rady.
Dziewczyna oszalała ze szczętem. Stała się po-