Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/32

Ta strona została przepisana.

tomne, spytał, co jej jest? Nie mogła odpowiedzieć, nie mogła się poruszyć, nie pojmowała nic. Pomyślał chwilę, a potem wziął ją na ręce — i zaniósł do swej leśniczówki. Ciężała mu jak ołów, musiał często odpoczywać, i wątpił, czy żywą doniesie. — Deszcz padał zimny, przenikliwy, wicher przejmował chłodem do kości, a on potem był zlany — i dyszał — tak było ciężko dźwigać to martwiejące ciało. Dobrnął przecie. Położył ją na swem posłaniu, rozebrał ze szmat przemokłych, okrył ciepło, napoił gorącą herbatą, i zostawiwszy pod opieką psa — pojechał do miasteczka po doktora.
Ale lekarz był na imieninach u Bielaka, więc się Szczepański nie ośmielił go wzywać do Pokotynki — i przywiózł ze sobą Icka felczera. Zyd obejrzał chorą, otrzepał ręce, zbladł ze strachu i uciekł do sieni, wymyślając bez ceremonii.
— Co waćpan sobie myślisz! To jest rozbójstwo, wieźć mnie do takiej choroby. Co to? Czy ja doktór. To jest tyfus — taki czarny, śmiertelny! Ona sobie umrze za mały czas! Tu niema żaden ratunek, a ja mam żonę i dziecki! Waćpan chcesz zarazy naprowadzić na całe miasto — przez tę parszywą babę! Ja pana zaskarżę do policyi. Co to! Jakto! Czemu waćpan nie gadał — poco mnie wiezie! To jest gwałt, jaby i za pięć rubli nie pojechał. Ja potrzebuję zaraz wracać, ja tu i moment nie zostanę.
Pomimo słoty uciekł piechotą. Dogonił go Szczepański, odwiózł, opłacił, i uprosił przynajmniej o radę. Żyd go do domu nie wpuścił, ale dał jakieś proszki, i zapewnienie, że nic nie pomogą. Z tem wrócił do leśniczówki. Mieszkał zupełnie sam —