nie miał nawet sługi, wychodził co rana na służbę — zostawiał chorą bez żadnej opieki, w zamkniętym na klucz domu, i codzień wracając o zmroku pewny był, że trupa zastanie.
Ale żyła uparcie. Bezprzytomna, spalona gorączką, bez pokarmu i napoju, — żyła dnie, przeżyła tydzień. Całe długie wieczory i noce spędzał nad nią, dziwiąc się niesłychanej tej mocy. Miała żywotność polnego chwastu. Dawał jej proszki Icka, herbatę, mleko, kładł na głowę chusty zmoczone w wodzie, zresztą nic nie wiedział co czynić, i nie śmiał wezwać doktora, po panice i pogróżkach felczera o policyi i zarazie.
Po tygodniu, wróciwszy wieczorem do domu — myślał, że umarła — chłodna była, nieruchoma, bez tchnienia. Usiadł tedy u komina, i rozmyślał, że przecie musi dać wiedzieć do władzy, i zająć się pogrzebem. Wyrzekał w duchu, że ją znalazł i zabrał, że napróżno mordował się tyle nocy, że się przez to narazi na zetknięcie z ludźmi, i policyą.
— Żeby ją tak cichaczem, po nocy w lesie zakopać — pomyślał. — O Pokotynkę nikt się nie upomni — nikt się nie zatroszczy, gdzie przepadła!
Gdy tak rozmyślał, pies zgłodniały węszył po izbie, szukał pożywienia. Potrącił miskę na ławie, spadła na ziemię i rozbiła się z hałasem. Szczepański fuknął na psa, ale gdy zwierzę przypadło mu do nóg, dobył chleb z szafy i począł go karmić.
— Głodnyś, prawda! Zapomniałem! — zamruczał łagodnie. — Na Pokotynkę nie spojrzał, a ona na ten hałas tłuczonej gliny ocknęła się, wzdrygnęła 1 otworzyła oczy. Obejrzała się, nie wiedziała gdzie jest — wpatrzyła się w człowieka — nie znała go.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/33
Ta strona została przepisana.