Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/35

Ta strona została przepisana.

— Ja zaraz sobie pójdę, jak tylko siły zbiorę. Oj, Boże, Boże. Pan się mnie ulitował!
— Chcesz, idź — chcesz, zostań! Pókiś chora i słaba to nie puszczę. Potem, rób swoją wolą. Zima idzie — siedź, dopóki zechcesz!
Kobieta nie umiała nic rzec, tylko zapłakała. Wracała do sił i zdrowia nadzwyczaj prędko. Syta była, spokojna, w cieple i wypoczynku. Po dwóch tygodniach już warzyła, i krzątała się po domu, już doiła krowę i nosiła wodę i drzewo.
Nie mówili do siebie prawie. — Pokotynka, tak ze wszystkimi bezczelna, zuchwała, cyniczna — wobec niego czuła lęk i wstyd — on z natury był małomówny — zdziczony samotnością. Przez cały dzień w borze o tyle się odzywał, o ile miał rozkazy do dawania, lub kwestye z chłopami do załatwienia. Wieczorem mówił do psa, czytał, lub rozmyślał wpatrzony w żar ogniska. Leśniczówka składała się z dwóch izb i kuchni — w całem obejściu, oprócz ich dwojga nie było nikogo — pusto było i cicho — wieczory rozciągały się w nieskończoność, wokoło wicher szumiał po odwiecznych sosnach i sowy piszczały. Teraz co wieczór, wracając ze służby Szczepański spoglądał, czy dymi się z komina — był pewny, że przyjdzie dzień, że zastanie dom pusty. — Pokotynkę natura pociągnie do ludzi.
Ale czas płynął — kobieta nie odchodziła. Zastawał w domu porządek i ład, tylko codzień uważał, że na wstępie przelękniona była, niespokojna, wyczekująca pierwszego słowa.
— Był kto? — pytał, rozbierając się z kożucha.
Tedy z odetchnieniem ulgi opowiadała sprawy dzienne i zaczynała się krzątać, usługiwać mu.