Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/36

Ta strona została przepisana.

Już się rozgospodarzyła w osadzie. Karmiła krowy i konia, przywoziła siano ze stogu, drwa z lasu, pracowała za parobka i służącą.
Trwało tak przeszło miesiąc. Pewnego dnia Bielak po rewizyi sągów wstąpił do leśniczówki. — Zmarznięci obaj byli i przemokli. Bielak poprosił wódki, i coś do przegryzienia i rozsiadł się w przedniej izbie.
— Ciepło i schludnie u pana, jakbyś się ożenił! — zaśmiał się. — Prawda to, co ludzie gadają, że Pokotynkę trzymasz! Toś niewybredny!
— Chwali pan przecie porządek! — odparł — Szczepański i wyszedł do kuchni.
— Daj wódki, kiełbasy i chleba — rozkazał.
— Może pan sam wyniesie, ja się nie pokażę — odpowiedziała. — Wstyd panu uczynię.
— Jaki? U mnie żyjesz i pracujesz — u siebie jesteś. Ąlem jeszcze nie spytał, jak ci na imię, żebym zawołać mógł.
— Jaż Pokotynka.
— U mnie Pokotynką się zwać nie będziesz. Jakże ci? — prędzej.
— Magda! — szepnęła, drżąc cała.
Nic więcej nie rzekł i wyszedł. A ona krzątając się, dygotała z jakiegoś lęku, czy szczęśliwości i leciały jej gradem łzy z oczu.
Ledwie się opamiętała i pohamowała, ale bez tchu, tak jej waliło serce — Weszła da izby i poczęła usługiwać.
— Jak się masz, Pokotynka! — ozwał się do niej Bielak — niezłą dostałaś zimowlę.
Myślał, że go w rękę pocałuje, ale kobieta nagle zhardziała — czuła się u siebie.