Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Dobrze mi, byleby zdrowie! — odparła poważnie i zwróciła się do Szczepańskiego:
— Obiadu pan jeszcze nie jadł. Można podać?
— Potem! Psa nakarm przedewszystkiem.
— Już śpi — syty.
Wyszła i czekała w kuchni owego zawołania, po imieniu, a serce jej się tłukło, aż bolało.
— Magda!
Poskoczyła. Do nóg by mu runęła, ale nie śmiała, tylko patrzała nań przez łzy — jakby tem nazwaniem odkupił ją z niewoli — wrócił człowieczeństwo.
— Herbaty nam podaj! — rozkazał.
Późno w noc Bielak odjechał. Słychać było z kuchni, że się sprzeczali na rozstaniu, i siadając na koń rządca rzekł:
— Pana obowiązek był sągi zrąbać i mnie zdać. Dalej ja nimi dysponuję. Rozumie pan. Ja tu gospodarz — a źle z tem panu — wolna droga do Mohilewa. Tam pana znają!
Roześmiał się szyderczo, a Szczepański zmilkł, zawrócił do izby — i resztę nocy chodził z kąta w kąt, jak zwierz w klatce, a następnych dni parę nie tknął jadła, i nawet do psa nie zagadał.
Kobieta śledziła go — ale nie śmiała zagadnąć.
Wielkie śniegi spadły na ziemię, leśniczówka zasypana była — jeszcze bardziej od świata odcięta; obchód lasu mozolny był, ale Szczepański wychodził o świcie — wracał o zmroku.
Trzeciego dnia odważyła się odezwać:
— Bez strawy pan od środy!
— Co tobie do tego. Psa nakarm! mruknął..
— Ryby nawarzyłam! Chleb świeży! — rzekła.