Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/41

Ta strona została przepisana.

jak pajęczyny cienkie i długie, i zrazu cicho i nieśmiało nuciła przy robocie tęskne pieśni stare, przechowane od wieków po zaściankach.
Śpiewała w kuchni wieczorem, urywając ilekroć jej gospodarz się poruszył w swem mieszkaniu.
Ale on sobie tego nie przykrzył, owszem rad słuchał, i do tego doszło, że zachodził do kuchni i kazał jej śpiewać, i siadywał na ławie, paląc papierosy — ukołysany smętną melodyą.
Tak przeżyli zimę. Byłoby szczęście, ino jak zmora przychodziły złe dni na Szczepańskiego.
Ilekroć jechał do dworu, lub Bielak był w lesie, nastawały paroksyzmy choroby.
Poznała to rychło Pokotynka. Ze dworu wracał Szczepański zwykle pijany, po bytności Bielaka jak zwierz dziki się miotał — nie jadł, nie spał — pił wódkę do utraty pamięci. Jednakże nigdy jej nie ukrzywdził, ani złego słowa nie rzekł.
Bardzo ją też zdziwiło, gdy pewnego dnia przyjechała do leśniczówki Bielakowa. Szczepański przyjął ją w swej stancyi — zabawiła godzinę, mówili bardzo cicho — była bez furmana, i pojechała dalej w las na spacer. Powtórzyły się te odwiedziny i Szczepański rzekł pewnego dnia, gdy ją odprowadził — do Pokotynki:
— Wiesz ty, kto to był?
— Nie wiem, panie, czy kto był! — odparła.
— To dobrze. Jak słowo piśniesz, to będzie źle z tobą. Pamiętaj!
Dziwny uśmiech przeleciał po jej twarzy.
— Czego się śmiejesz! — zawołał ostro.
— Śmieję się, że mi pan grozi. Nie może pan nic złego zrobić.