Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— Myślisz? Nie próbuj!
Zapałały jej oczy i policzki nabiegły krwią.
Odwróciła się, i wyszła prędko. Gdy mu podawała wieczerzę, jeszcze raz rzecz zagaił:
— Słuchaj — ze mną nie żartuj! Nie chcę tobie nic złego zrobić — ale raczej, idź stąd precz — jakbyś miała moją złość poznać.
— Alboż pan zły, dola pańska zła! — odparła. — O mnie niech się pan nie boi, nie zdradzi pana Łyska — ani ja. Jednakie my dwoje!
Nadeszła wiosna. Pokotynka rzuciła się zajadle do roboty. Ogród był duży przy leśniczówce, ale go Szczepański nie uprawiał, bodiakami porósł. Kobieta wydarła go i wykarczowała, skopała i zasiała. Pracowała za dziesięciu, nie ludzkie, a olbrzymie miała siły. Zrywała się do roboty o szarym świcie, nie próżnowała nawet w święto. Szczepański patrzał na nią z podziwem.
— I poco ty się tak zamęczasz? — spytał raz.
— Oj, panie, mnie tak dobrze! — odparła, ocierając pot z czoła. — Nie milej wam teraz spojrzeć po zagrodzie?
Obejrzała się wokoło. Szeroką obręczą osadę las czarny otaczał, droga szła pod chatą w głąb puszczy — a opodal struga się sączyła z gęstwiny w ługi Horyniowe — obrosła gęsto olszyną.
— Cudnie tu — cicho! — Jużem obsiała wszystkie zagony — boć i wiosnę dał Bóg słodką i wesołą — śpiewająco robota szła.
— Jutro niedziela. Pójdź do miasteczka, kup sobie przyodziewek, buty, zabaw się! Toć jak koń harujesz. Zmordowana być musisz do cna.
— Mocy mi przybyło tylko! — zaśmiała się.