Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/43

Ta strona została przepisana.

Zabrała swe narzędzia i poszła do chaty. Wieczór zachodził cichy i wonny — czeremszyny kwitły, słowiki zawodziły po krzakach, z łąk grały żabie kapele i chóry ptaków błotnych. Szczepański pozostał na ławie przed chatą. Kobieta krzątała się po domui słychać było jej śpiew tęskny:

Czy ja w ługu nie kalina była
Czy ja krasnych korali nie nosiła
Wzięli mnie — porąbali
Po gościńcu rozsypali
Czarna dola moja, ciężka dola moja.

Podała mu przed chatą wieczerzę, i stanęła we drzwiach, czekając na rozkazy. Tedy rzekł:
— Siądź i ty — jedz!
— Z panem! Bodajże! Mnie z Łyską dobrze!
— Siadaj! Mam cię prosić może? Królewna!
Krzyknął tak groźnie, że usłuchała. Przyniosła sobie zydelek i łyżkę, i jadła pospołu.
Wtem zaturkotało coś na drodze — porwała się.
— Nie waż się ruszyć — rzekł, oglądając się. — Czego się boisz? U siebie jesteś! Siedź i jedz!
Pod furtkę zajechał dworski dozorca z kartką od Bielaka. Popatrzał na Pokotynkę, ale słowa nie rzekł, bo ze Szczepańskim nikt nie śmiał żartować. Oddał kartkę, nadleśny przeczytał.
— Toki się już kończą. O głuszcach ani mowy — cietrzewi może jeszcze co ubiję! A raki? Skąd? Czy ja rybak pana Bielaka?
— Mejłach zawsze dostaje tu raków setki.
— To ty, Magda, nimi handlujesz?
— A ja. — Tam za naszym hatem pełno jest.