z nią bawił, ani słowem do roboty naganiał. U was hulała — u mnie pracuje.
— Cudotwórca z pana! — niedowierzająco mruknął dozorca i jął oglądać kobietę, sprzątającą statki po wieczerzy.
— Bestya przystojna jak łania. Oj — nie utrzyma jej pan długo — chyba do pierwszego jarmarku. Przezimowała, odpasła się — drapnie w świat. Zobaczy pan:
Szczepański ramionami ruszył.
— Nie niewolę jej. Niech idzie!
Nazajutrz wyprawił ją do miasteczka, kazał odnieść do dworu raki i parę cietrzewi, dał dziesięć rubli na przyodziewek i buty — sam pozostał w domu, i po całonocnem polowaniu — zasnął jak kamień. Obudził się po południu, ubrał się — i poszedł powoli drogą ku miasteczku. Nie spodziewał się jej przed wieczorem, a może wcale. Wiosna bo była.
W powietrzu, w wodzie, na ziemi, wszystko kipiało, dyszało szałem odrodzenia, żądzy życia i użycia. Wściekła siła przyrody pulsowała w drzewie i w trawie — w każdem stworzeniu. Po łąkach wabiły się czajki i kaczki, w powietrzu wabiły się skowronki, źdźbło każde goniło ku słońcu, by zakwitnąć, a każdy śpiew, szmer, brzęk owadu, plusk w wodzie, był akordem, nutą jednej pieśni: „pożądam, pragnę, kocham“. Szczepański szedł ku miasteczku. Widział je w dole nad rzeką — i myślał, że po szynkach teraz pełno — i pełno po wszelkich krzakach, opłotkach, ogródkach. Piją, śpiewają, grają — i szaleją.
Wtem, daleko na drodze ktoś śpiewać począł. Przystanął i słuchał zdumiony — to Pokotynka już
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/45
Ta strona została przepisana.