Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/46

Ta strona została przepisana.

wracała. Poznała go z daleka, przyśpieszyła kroku, i powitała radosnym uśmiechem.
— Pan pewnie głodny. Zabawiłam bardzo duży czas.
— Chciałem cię rzemieniem wygnać z szynku do domu.
— Doprawdy! Oj — czemuż ja nie czekałam, głupia.
— Czego?
— Batoga pańskiego. Byłabym bezpieczna, że pan mnie do siebie goni, a nie rad się pozbyć.
— Takci myślisz. Za cóżbym cię precz gonił. Gdzieżeś się włóczyła tyli czas?
— Byłam we dworze. Skręt tam, muzyka, goście, pani Bielakowa swarzyła się z mężem o tę zwierzynę, gadali po francusku — ona potem krzyczała, że mnie psami poszczuje, on mi dał rubla, i kazał nieść raki i cietrzewie do panny Jasińskiej.
— Pocoś brała rubla! — krzyknął.
— Od Bielaka jabym wzięła? — żachnęła się. — I do Jasińskich nie poszłam — oddałam Stefanowi, furmanowi — on poniósł.
— To dobrze!
— W miasteczku, zda się, tylko moment bawiłam, a z dziesięciu rubli, to ot — tylko jedenaście złotych zostało.
— Lejbowa cię nie zaczepiała?
— Kogoby ona nie zaczepiała.
— Do Jasińskiego?
— Skąd pan wie? Ona nie mówiła wyraźnie, tylko chwaliła, że ma służbę lekką i wesołą, i pięćdziesiąt rubli dostać mogę.
— Cóżeś rzekła?