Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/49

Ta strona została przepisana.

pański ruszał ramionami, gdy kobieta opowiadała mu o swych bajecznych dochodach.
— Utopisz się kiedy, łażąc po raki, i tak sie to skończy.
Aż raz około św. Jana, wracając wieczorem, zobaczył Pokotynkę rozmawiającą z Lejbową.
Na jego widok ucichły, i żydówka podreptała na drogę ku miasteczku. Dogonił ją łatwo i chwycił za kark.
— Czegoś ty tutaj, gadzino. Do mojej chaty śmiesz łazić. Poczekaj — ja cię drogi nauczę, że ją dziesiątemu zakażesz.
Żydówka podniosła wrzask przeraźliwy. Pies się rzucił w pomoc panu, i podskoczyła Pokotynka przerażona, że mord będzie.
— Panie — nie ubijcie! — krzyknęła.
Ale on ją odtrącił brutalnie i powlókł żydówkę do błotnistego dołu przy drodze.
Skrzeczała już tylko nawpół zduszona.
Cisnął ją w to rzadkie błoto, nogami zadeptałby, ale Pokotynka porwała go za ręce, oderwała od ofiary, zatrzymała.
Lejbowa przebrnęła bagno i uciekła, a Szczepański po chwili szamotania porwał kobietę za włosy i bić począł.
Nie wydała jęku, ni słowa, na kolanach przed nim zniosła razy cierpliwie, jakby ich nie czuła. On się zaciekł strasznie i bił bez litości. Wreszcie osunęła się na ziemię omdlała z bólu. Wtedy się opamiętał, oprzytomniał, stał chwilę jak skamieniały, i przypadł nad nią. Była jak martwa.
— Magda!
Drgnęła, i otworzyła oczy — odetchnął.