Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/50

Ta strona została przepisana.

Dźwignęła się z trudem, lecz zamiast narzekać, płakać, skarżyć się lub tłumaczyć, objęła jego nogi ramionami i przygarnęła doń twarz.
— Oj, Bóg łaskaw, żeście jej nie ubili! — szepnęła.
— Magda, wybacz. Pocoś mi na drodze stanęła.
— Mieliście dla tej żydowicy w katorgę iść! Toć widziałam, że śmierć uczynicie.
— Poco ona tu była? Coś z nią gadała? Namawiała cię na łajdactwo?
— Nie, panie, targowała pierze?
— Kłamiesz!
— Wam, panie!
— To czemuś słowa nie rzekła, dała się bić?
— Wasza jestem, panie! Jeślibyście mnie ubili, niktby was o mnie nie trwożył. Niktby i nie troszczył gdziem się podziała! Żyję z waszej łaski — możecie ubić!
— Co ci, kobieto! Za kogo mnie masz! Daruj!
— Co, panie! Albo mnie bolało! Nie mówcie tak, bo mi wstyd!
Wstała, i dysząc ciężko — zgarnęła włosy stargane.
— Zaraz panu wieczerzę podam! — rzekła.
Położył dłoń na jej ramieniu.
— Magda, nie masz żalu do mnie? To nie może być. Toć musisz czuć żem cię ukrzywdził.
— Oj panie — skroś moje miłowanie dla was nijaki żal nie dojdzie. Wszystko od was dobre. Warta ja co lepszego od was, jak razów?
Ogarnął ją ramieniem ku sobie i spotkali się oczami.
— Miłujesz mnie? — spytał głucho.