Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/57

Ta strona została skorygowana.

działa, że pierwsza chata będzie Marka rybaka, jedynej istoty ludzkiej, u której spodziewała się dobrego przyjęcia.
Płot zagrodził jej drogę, przeskoczyła, potknęła się o wysunięte na ląd czółno, zajrzała przez malutkie okno do chaty — i weszła.
Rybak rąbał drwa przed piecem — wysoki, suchy, średnich lat drab, patrzący zuchwale z pod konopiastej, rozczochranej czupryny. Roześmiał się krótko na jej widok.
— O czorcie myśl, czort jest! Gadali ludzie żeście we dwoje utłukli tego juchę — a ty wolna chodzisz.
— Jak mnie złowią — to nie puszczą. Tymczasem wolna jestem.
— A Szczepańskiego wzięli. Szkoda człowieka. Zapłacił Jasińskiemu za moją Krystę. Daj mu Boże niebo za to. Doigrał się, bestya! Szczepański zuch — za nas wszystkich się porachował.
— Nie będzie panicz już mołodyc, ni dziewek uwodził, skończyło się panowanie.
Pokotynka usiadła na ławce i milczała. Patrzała po chacie. Ciasna była, okopcona, stara, w ziemię wrosła, i zapchana nędznemi gratami. Wydała jej się pałacem, twierdzą bezpieczną.
— Pozwolicie spocząć? — spytała.
— Spocznij. Głodnaś?
— Sama nie wiem. Z lęku i męki odurzałam. Jego wzięli — mnie wygnali, ot jak stoję.
— Cóż będziesz robić?
— Schowam się.