Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Popatrzał na nią. Rozebrała się z chusty i kożucha, grzała się i suszyła u ognia.
— Ty nie przepadniesz. Nawet i w turmie źle ci nie będzie! — roześmiał się. — Możesz i u mnie zabawić — nie wygonię cię.
— Wygonisz, bo nie do zabawy mi. A i zostać nie mogę, bo mnie tu policya znajdzie, i ciebie zaplącze. Odetchnę chwilę i pójdę!
— Dokąd? Toć zima — ni zboża, ni liści niema. Zaraz cię złapią — a nie, to z głodu i chłodu zdechniesz.
— No, to co! Zawszeć nie ludzie zamęczą. Jak przyjdzie na lichy koniec, to zdechnę, ale się nie dam ni policyi, ni Bielakowi.
— A cóż Bielak ma do ciebie! — zagadnął ciekawie rybak.
— A cóż! Sukcesyą bierze po moim! Zagrabił dobytek i sprzęty — upomniałam się — zagroził policyą — a wiadomo co ja przeciw niego — robak. A was w turmę nie zapakował już dwa razy.
Drab roześnrał się dziko.
— Myślisz, że ja mu to daruję! Będzie kiedyś i na mojej ulicy kiermasz. Hycel ten! No, ale kiedy ten ciebie zakarbował, to pilnuj się. Gdziesz się schowasz?
— Gdzie? Na błotach.
— Głupiaś! W stogu myślisz? Lada dzień błota zamarzną — i wszędzie chłopy się rozpełzną.
Nie — na zimę nijakiego schowania niema — wszędzie mróz pomuruje drogi — wszędzie ludzie cię znajdą. Na, zjedz tymczasem!
Postawił przed nią misę krupniku, dał chleb, łyżkę, i wziął się znowu do rąbania drew.