Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Przełknęła nieco strawy, i oddała psu, chleb schowała w zanadrze.
— A gdzież zimował Łomaka, zbiegły? Pamiętasz?
— Oho, Łomaka praktyk był — cztery razy z katorgi zbiegał. Każdy go się bał, i taił, i karmił, byle nie podpalił przez zemstę. Po chatach zimował, wielka sztuka, a jak policya coś zwęszyła i tropiła — siedział w młynie po Wieszańcu! Ty tam nawet nie trafisz.
— Czemu nie. Można pobłynąć do Chlewców Brażeckich, a potem po kładkach dojść!
— Głupiaś — połowy kładek już niema. Łoza się tam wzięła jak kołtun — ani szczeliny!
— To co! Ale do Wieszańca nikt nie zagląda. Nie wiecie — stoi co jeszcze z młyna?
— Pale jeszcze są. Okrutne tam się biorą okonie, ale rzadko kiedy dopłynąć można.
Młyn zatonął — dach ino sterczy, a może i nie — nie byłem tam od wiosny. Chałupa stoi — kto ją ruszy — toć tego wisielca tamże i zakopali pod progiem.
Pokotynka zadumała się. Rybak drwa rąbał — pies syty ułożył się do snu.
— Pożyczcie mi waszej pławicy — ozwała się kobieta.
— Weź. Mam trzy!
— To mi ją sprzedajcie. Ile chcecie?
— Za tę starą trzy ruble. Poco ci? Zaraz zamarzną rzeki.
— Kupię u was siekierę, sagan, nożyk, worek kartofli — i popłynę do Chlewców. Tam zimą nikt nie zagląda.