Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— Śmierć do ciebie zajrzy — nie chybi! — zaśmiał się.
— Ino mi ludzie nie naślijcie. Śmierć — bajki.
— Głupiaś. Mnie co do ludzi! A trafisz do Chlewców po nocy?
— Trzeba trafić!
— Nu, to ja cię przeprowadzę do pół drogi. Zaraz chcesz?
— A cóż, Na co czekać.
Spojrzał na nią!
— Taki — biednaś ty! — mruknął.
Ruszyła ramionami.
— Czego. Jak żyć człowiek chce — to widać nie biedny.
— Mamci kilka rubli, schowane w lesie. Dziś po nie pójdę. Zawierzycie mi na mały czas — dam ile mam teraz.
— Żebym syna miał, tobym ci go nie za*wierzył — ale na pieniądze ty nie złodziej. Odniesiesz — wiem.
— Odniosę, jak trochę ucichnie. Teraz byle się przyczaić!
— No, to się zbierajmy! Na rzece teraz ino topielce hulają. Nikogo nie spotkamy. Bierz z chaty co ci potrzeba.
Poweselała Pokotynka. W dwa stare worki zładowała, co jej się zdało niezbędnem do zimowania i co rybak ocenił na sześć rubli. Oddała mu całą swą kasę — dodał jej jeszcze ogromny bochen chleba i duży pęk włókna konopnego.
— Nici nakręcisz na siatkę — zda ci się wiosną — jeśli nie zdechniesz. Naści też krzesiwo i hubkę, bo zapałki ci zawilgną — no i jazda!