Była nieprzebyta ciemność listopadowej nocy. Trzeba było nie oczu, ale specyalnego instynktu chłopskiego — żeby puszczać się na rzekę.
Marek spuścił na wodę dwie pławice — w jedną złożyli worki i weszła Pokotynka z wiosłem.
— Nie straszno ci? — spytał.
— Czego? Nawet i nie dumam o tem.
— No, to ja przodem ruszę. A widzisz co nieco?
— Lulkę kurzycie — za dymem popłynę. Fala nie wielka — a i oczy nawykną do mraki. Byleście mnie przez „hat* przeprowadzili!
Odbili od brzegu i prąd ich uniósł. Nie mówili nic więcej, zajęci kwestyą życia. Niosła ich pamięć i instynkt — bo ani wody, ani nieba, ani brzegu widać nie było, a stali na łupinie hibkiej, drobnej, którą lada pochylenie, lada trącenie, przewrócić mogło.
Pod nogami bulgotała toń bezdenna.
Pies jakby czuł niebezpieczeństwo, leżał u nóg kobiety nieruchomy, drżąc z chłodu i wilgoci — z czarnych chmur mżył drobny, bezustanny deszczyk.
W dzień znała Pokotynka drogę do tych Chlewców. Były to wśród rzek i moczarów niwy chłopskie, gdzie latem w byle jako skleconych szałasach, trzymali chłopi bydło na paszy. Zimą stały pustką, i nikt ich nie pilnował, bo niktby się nie łakomił tam co ukraść, ani tam zaglądać.
Płynęli długo już. Pokotynka, żałując kożucha i by mieć wolniejsze ramiona do wiosła, była w kaftanie tylko — przemokła już do nitki — ale ciepło jej było — myślała tylko z troską, by jej
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/61
Ta strona została przepisana.