Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/63

Ta strona została przepisana.

cię, w Chlewicach ranka doczekam. Teraz byle się na płot nie nadziać, to żywi ostaniem.
Ruszyli dalej; blżej było dla ramion i bezpieczniej na płytkich zalewach, tuż przy brzegu łozy i olchy muskały po twarzy, ale i zabłądzić łatwo było w tej siatce „prości“ i „rowców“.
Z daleka Marek krzyknął.
— Pilnuj się — „hat*.
Przestała zupełnie wiosłować, skuliła się na dnie pławicy, zdając się na prąd. Łódka uderzyła o płot, zachybotała się, ale została na wodzie. Tedy Pokotynka się przeżegnała i trzymając się ręką płotu, popychała pławicę, szukając wrót. Łódka wpadła w tę gardziel wolnego prądu, wytrzymała falę.
— Hop! żyjesz! — hukał kędyś Marek.
— Jak szczupak wasza pławica!
— To dziwo! Ale i ty do wody chytra! Nu, teraz pchaj śmiało. Już my jak w domu!
Pokotynkę ogarnęła wielka radość. Poczęła śpiewać.
— Durna ty! Pacierz byś zmówiła! — zgromił Marek.
— Albo to nie pacierz — odparła wesoło. — Pośmiechuje Pan Bóg z uciechy, jak człowiek śpiewa. Mało On się jęków nasłucha, już Mu zbrzydły.
— I czego ty się cieszysz, głupia.
— A cóż! Fala mnie nie pożarła, od ludzi schowanam, wyście mnie poratowali, moc i zdrowie w sobie czuję. Mocniejszam nad Bielaka!
— Przezimuj no, przezimuj, wtedy będziesz śpiewać, zobaczysz.
— Dalibóg, przezimuję. Nijak mi nie straszno!