Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/66

Ta strona została przepisana.

ctwa też niema. Ciekawość, co zjesz jak się kartofle skończą.
— Dopiero się zaczęły. Co mam przed cza’sem głowę łamać. Mnie bardziej troska, co będę robić. Len mi te hycle zagrabiły, bodaj ich Pan Bóg pokarał.
— Dość ci będzie roboty łozy narąbać na opał. Toć dzień i noc trza palić, żeby nie skostnieć, a i światła tyle co z ognia.
Pokotynka spojrzała w około — dym wisiał u strzechy, jak chmury błękitne.
— Żeby kądziel, lubo byłoby siedzieć u ognia i dumać! — rzekła z westchnieniem.
— O chłopcach i muzyce u Zelmana! — zaśmiał się.
— Bodajby! Inna już dumka u mnie. Nić bym snuła i dnie rachowała, aż mój wróci, albo mi wieść da, kiedy go znajdę.
— Ale — myśli o tobie Szczepański! Ślubował ci czy co! Ześlą go pewnie i przepadnie jak kamień w wodzie. Bardzoś mu potrzebna. Co ci się roi w owczej, babskiej głowie.
Pokotynka nic nie rzekła. Nakarmiła psa, usłała mu przy ogniu posłanie i poczęła się ubierać w kożuch i trzewiki. Marek zapalił fajkę i nadsłuchiwał na deszcz.
— Gdzie ty się wybierasz? — spytał zdziwiony.
— A toć po moje pieniądze, schowane w puszczy. Może lada dzień zamarznąć, to się nie dobiorę.
— Jakże dojedziesz teraz, na miasteczko?
— Oho, nie głupiam. Popłynę do Brażek,