Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/67

Ta strona została przepisana.

stamtąd lasem pójdę, pławicę schowawszy w czeroty!
— To trzy mile będzie chodu!
— Będzie. Na noc nie wrócę.
— Kamienna ty aba. Dalibóg;, żeby ciebie policya nie tropiła, cobym ciebie brał.
— Ot, tobyście się dopiero oszukali. Możebym, u was była hultajka i latawica.
— Oho, a bicz od czego! Nauczyłby robić! — zaśmiał się wstając i zbierając się do drogi.
— Pies ci będzie zawadzał w drodze! — rzekł.
— Ostawię go. Nie ruszy się z domu, jak mu kazać!
Wyszli — i po chwili ruszyli każde w swoją, stronę.
Marek, mijając niebezpieczne miejsca, które przebyli w nocy, głową kręcił z podziwu. Cud był, że nie utonęli. Niedaleko miasteczka obejrzał swe kosze na ryby i zabrał jeden na czółno. Mógł teraz spotkać ludzi, miał tłumaczenie skąd wracał. Ale na rzece było o tej porze roku pusto i głucho — mało kto trzymał jeszcze czółno na wodzie, lada dzień spodziewano się lodów.
Rybak wrócił spokojnie do domu i przespał do wieczora. Zbudził go żyd o rybę na szabas.
Marek miał ją w skrzyni na rzece, rozpoczął się targ i gawęda, i żyd rzekł wśród innych nowin:
— Nie widzieliście Pokotynki?
— Skąd? utopiła się?
— Można za nią zarobić dwadzieścia pięć rubli.
— Oho! Od kogo?