Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Gdy z Brażek dostała się do swej kryjówki w lesie, pokusa ją zdjęła zobaczyć raz jeszcze leśniczówkę. Podkradła się tam o zmroku, doczekała zupełnej ciemności, schowana w łozach, a gdy Nowiccy zebrali się w chacie i zapalono światło, wślizgnęła się do szopki z sianem, zabrała wiszący tam u pułabu worek suszonej ryby i małą siatkę, potem znalazła schowane w starym ulu kiełbasy i ukryła tę zdobycz w puszczy. Jeszcze wróciła po len, ale na podwórzu nie było już gratów, odwieziono je do dworu, więc się kobieta rozejrzała po ukochanej osadzie, pożegnała ją westchnieniem, i korzystając z ciemności, postanowiła odnieść Markowi dług.
Opłotkami obeszła miasteczko, spotkała tylko parę bab, ukryła się nasłuchując — mówiły naturalnie o niej — dowiedziała się wszystkiego. Tedy gnana trwogą, wpadła do chaty rybaka, zostawiła pieniądze i uciekła z powrotem do puszczy. Nie myślała o spoczynku.
Obładowana była ciężko. W kryjówce oprócz owych papierów, owiniętych w ceratę i chustę, jak je trzymał Szczepański, było jeszcze trochę bielizny i odzieży, ich obojga, ciężki tłumok. Wraz z tem, co odkradła w leśniczówce, dźwigała na sobie parę pudów. Puściła się z tem odważnie w noc, w deszcz, w ciemność, trzy mile, do Brażek. Deszcz był coraz zimniejszy, mieszały się z nim ostre igły lodu, wicher zwrócił się ku północy; zima szła wielkimi krokami i wicher wył, urągając kobiecie, która zdyszana, potem zlana, kostniejąca, parła się naprzód — precz od ludzi, od ciepła, od osad, w haszcze i pust-