Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Wyskoczyła do szałasów, przydźwigała jakieś polano drew, zawarła o ile mogła najszczelniej koślawe drzwi ziemianki i zajęła się rozpalaniem ognia. Ciężkie to było zadanie, ale po godzinie już rozdmuchała parę szczypek i rozgrzała się rąbaniem. Uczuła też głód, więc poweselała, że przecie niezachorzeje. Przy świetle obejrzała swą norę i zdecydowała, że zimować tu nie sposób, wiązanie dachu ledwie wisiało, dziur było pełno, piec podmyty runie lada dzień, na ziemi stały kałuże wody i błota bez ujścia.
— Muszę przenieść się do Wieszańca. Tam mnie nikt szukać nie będzie i zawszeć chałupa. Żeby ino zjeść ciepłej strawy i przespać się do woli na suchej pościeli, to moc zbiorę i pójdę. Ludzie nie chodzą, bo wisielec tam zakopany, głupie ludzie, kiedy umarły kogo ukrzywdził, a kładki, gadają — popsute! Pewnie komu wolna droga gościńcem, to temu kładki złe, a mnie muszą być dobre, bo trzeba dojść, to i dojdę!
Suszyła swą odzież przy ogniu i grzała się.
Pies siedział przy niej, patrząc pożądliwym wzrokiem na garnek. Gotowały się kartofle z suszoną rybą, prawdziwa uczta.
Gdy ją spożyli, pies się zwinął u ognia i zasnął, kobieta uporządkowała swe szmaty, obrachowała zapasy, złożyła wszystko w najsuchszym kącie, i poczęła pleść sobie łapcie z łyka, którego pęk spory dostała u Marka. Przy tej robocie układała plan dobrnięcia do Wieszńnca.
Gdy się nieco na świecie uspokoi, pójdzie z psem na kładki. Weźmie ze sobą tylko siekierę i drąg, będzie szukać owego przejścia, powoli, krok za kro-