Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/73

Ta strona została przepisana.

kiem, jeśli gdzie zagrzęźnie, to się przecie uratuje i będzie te przerwy łozą wyścielać. Znała mniej więcej kierunek kładek, zresztą, jakoś trafi, bo musi. Może tydzień błądzić i brnąć będzie, może dwa, ale przecie dobrnie, i drogę sobie upewni, żeby potem z ciężarem mogła dojść.
Gdy wszystko zniesie do tej chałupy, to potem ślad swój zatrze, łozę z nad topieli pościąga i już wtedy bezpiecznie będzie zimować.
Skąpo miała zapasów, ale rachowała, że przecie zimą ryby pod lodem upatrzy, a zresztą trzeba tyle ino jeść, żeby nie zamrzeć.
Najciężej będzie pławicę przeciągnąć przez trzęsawiska, a jużci jej tu nie zostawi, bo koło Wieszańca są wśród łoz tonie i zalewy ciche, kędy wiosną ryby z wielką wodą przychodzą ikrę kłaść.
Rybacy opowiadają, że tam rybi raj, tylko dobrać się tak ciężko, że ino bajki o tych wertepach plotą, a łowić wolą po dostępnych wodach.
Kiedyś przed laty, rzeka tamtędy szła, i młyn dworski stał, aż jednej wiosny nurt się odwrócił, popruł sobie nowe łożysko, aż tu około Chlewców, i cały ten szmat łąk zbagniał, łozą porósł, poszedł w dzicz i pustkowie.
Młynarz biadał, biegał do dworu po pomoc i ratunek, wreszcie z rozpaczy powiesił się w chałupie na belce, od tej pory nikt nie myślał wojować z rzeką, i tak te setki morgów ziemi były wyrajem dla ptactwa i ryby tylko!
Kładki niegdyś młynarz rzucił przez topiele, od jego śmierci nikt tam nie chodził, ani poprawiał, co woda psuła każdej wiosny. Pokotynce opowiadał o nich Szczepański. Latem zapłynął tam z Brażek,