Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— No, to kładź się i bądź cicho, cały dzień. Wieczorem cię wypuszczę i nadprowadzę krzynę lodami.
Zaprowadził ją do komory. Zmęczona bezmiernie ułożyła się na ławie, okryła kożuchem i zaraz zasnęła, od bardzo dawna syta i spokojna. On drzwi na kłódkę zamknął i wrócił na ciepły piec. Wieczorem zawarłszy chatę i zasłoniwszy okienko, wypuścił ją.
— Bardzoś zmarzła?
— Czego! Przywykłam — odparła wesoło.
— No, to się najedz i zbierać się trzeba. Masz tu dwa garnce soli, bochen chleba i woreczek mąki hreczanej — zaniesiesz?
— I nie poczuję. Jeszcze mi dajcie jakiego włókna. Bez kądzieli jak bez duszy.
— Jest w „bodni“ len jeszcze po Kryście! Weź, mnie on na nic! Ale jakże udźwigniesz tyle. Dałbym ci jeszcze i szmat nieco po niej, ale nie doniesiesz i jeszcze się przerwiesz z tej łapczywości! No, posil się na drogę i dajże te pieniądze dla Szczepańskiego.
Pokotynka dobyła szmatkę z zanadrza, zapłaciła za zapasy, odliczyła resztę.
— Potrącicie waszą drogę i koszta, a oddacie mu zresztą wszystko. Będzie biedak miał choć na lepszą strawę i tytoń. Rychło pojedziecie?
— Nie zwlekając — pojutrze.
— To za tydzień ja tu do was się dowiem!
— Jużci — wrócę — jeśli wrócę!
— Ino, zlitujcie się — nie powiadajcie mu nic innego.
— Będziesz mnie, głupia, uczyć.
Schował pieniądze, obejrzał się po chacie.
— Może ci co jeszcze potrzeba! Gadaj, póki czas.