Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— Zda się co oczy widzą — wszystko potrzebne — a jak nie widzą — to się obędą.
Zebrała w płachtę zapasy i obejrzała się za lnem. Poszli do komory — otworzył „bodnię“, pełną przędzy.
— Bierz, ile uniesiesz.
Nabrała tyle, że aż począł protestować.
— Zdurzałaś. Toć końby miał co ciągnąć. Kiedyś taka mocna, to raczej weź drugi bochen chleba.
— Łacniej głodna będę — byle nić snuć. Nie żałujcie, odniosę wam wiosną przędziwo mnie byle robota.
— Ja nie żałuję. No, zresztą do szopki Ułasowej ci pomogę nieść, a stamtąd sobie zabierzesz!
Otworzył skrzynię z odzieżą zmarłej córki — popatrzał, głową pokiwał, wyjął kilka spodnic i jaskrawo naszywanych koszul, dołożył do lnu, okręcił w płachtę i wyszli do izby.
Chciała mu dziękować — ofuknął.
— Żydom nie sprzedam, nosić nie będę. Co ma zbutwieć, to niech ty zedrzesz. W cóż dziecko okręcisz — kiedyś sama tyle że nie naga. U mnie W chacie nic już nigdy nie zapiszczy! No jedzmy i ruszajmy, mróz zelżał, może na śnieg się zebrać, to i zabłądzić można.
Siedli nad misą, rozpytywał ją o ów młyn i jak się urządziła, opowiadała spokojnie.
— Okna tom zabiła drzewem i upchałam szuwarem, zresztą dobrze. Izba cała, ino sień zawalona. Drew nie brakuje na brzegu, ale ciepło za dzień całkiem wyjdzie. Są ławy i różne sprzęty z młyna, a na brzegu jeszcze zagony znać, ogród był.
— A nie straszy w chałupie?