Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/85

Ta strona została przepisana.

Stanęła w progu i oryentowała się w polożeniu. Wskazywało na Orany właśnie.
— Pali się ludzkie dobro i dobytek! — pomyślała obojętnie i zawołała na psa.
Zwierzę zawyło żałośnie, węsząc dym.
— Nie lamentuj, nasze się nie spalił — rzekła mu i wróciła do izby.
Rano nie było śladu łuny, ni dymu i zapomniała o tem. Poczęła rachować godziny i dnie, do powrotu Marka, długim jej się wydał tydzień, chociaż nie głodny, ledwie go przeczekała.
O zmroku siódmego dnia, zostawiwszy psa na straży swej chaty, ruszyła ku miasteczku.
Jak na skrzydłach leciała, żądna wieści!
Dobrze po północku dopadła Markowej zagrody. Zakołatała raz i drugi — nikt nie otwierał, zastukała w szybę, ani śladu życia.
Tedy zauważyła, że u drzwi był nowy skobel i wisiała ciężka kłódka, i to ją zaniepokoiło.
Czyżby Marek jeszcze nie wrócił.
Stała bezradna — co czynić, gdy usłyszała głosy ludzkie i kroki, i przerażona przypadła do ziemi pod płotem.
Dwóch ludzi szło, paliło fajki i gadało.
— Wartować po pożarze, to czyste „nakazanie!“ — mówił jeden. — Durne, myślą, że codzień ogień będzie! Skąd?
— Obejść trzeba Markową chałupę. Dobierze się kto i okradnie, a my będziemy cierpieć!
— Nagnał ci Bielakowi strachu — ledwie w koszuli oknem wyskoczył.
— Ale, nagnał, a sam zgłupiał! Dał się złapać