Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/86

Ta strona została przepisana.

i jeszcze się przechwalał, że spalił. Żeby się zaparł, — toby go puścili!
— Napity pewnie był, to i durny!
Obeszli w koło chałupę — spróbowali kłódki i poszli dalej gwiżdżąc. Pokotynka dała im się oddalić — wtedy wstała i zawróciła pędem na lody — w łozy — i pustkę.
Zrozumiała, że Marek przepadł — pieniądze Szczepańskiego zginęły — wieści już nie może przesłać — a ona została już teraz zupełnie sama — odcięta od ludzi i świata — zostawiona tylko swej sile i przemyślności.
Uczuła strach i rozpacz — i zapłakała.
— Teraz on o mnie pomyśli, żem złodziejka i zdrajca. Dobytek przepadł, ostatni grosz przepadł. Papiery zginą. Ani mi go szukać teraz, ani on mnie odnajdzie. A jak zamrę!
Wstrząsnął nią dreszcz zgrozy. Pożywienia miała na miesiąc, a potem do wiosny, tak jeszcze daleko.
Szła machinalnie — słaba, znękana — nie zważając na drogę. Opamiętała się, gdy zapadła raptem w trzęsawisko. Wydobyła się, rozejrzała i zbudził się zwierzęcy zmysł zachowawczy. Poczęła szukać przejścia w łozach i przestała myśleć.
Błądziła parę godzin, grzęzła, ratowała się, sto razy wracała na jedno miejsce, tak się zmęczyła wreszcie, że niezdolna kroku postąpić, ni tchu złapać, skuliła się pod krzakiem łozy i czekała śmierci.
Senność ją ogarniała i nieznośna niemoc — już nawet chłodu nie czuła. Wicher hulający po błotach nanosił śniegu coraz więcej.
W tem z martwoty śmiertelnej senności, zbu-