— Myślisz płacz posłyszeć i przekleństwa. Uciecha wtedy twoja. Słuchaj sobie, słuchaj!
Puściła w wir wrzeciono i zaśpiewała:
Przybieżeli do Betleem pasterze, pasterze
Grają mile dzieciąteczku na lirze, na lirze.
Pies podniósł głową i poruszył ogonem, spojrzała nań, pochyliła i pogłaskała.
— Nie damy się tej — Łyska — przetrwamy do lata, a latem zaśpiewa nam dziecina! To co że my biedne i głodne, wyżywimy je i uchowamy. Będzie malutkie i słabe, a zawsze z nami! Hej będzie radości, będzie!...
Zadumała się chwilę.
— Juści pacierze trzeba gładko umieć, żeby go nauczyć i o co spyta, trzeba potrafić odpowiedzieć i pomyślenie trzeba mieć przystojne i mowę dobrą, żeby złego słowa nigdy nie posłyszało! To ci jest do rozważenia, a nie żale próżne.
Przędła i przypominała pacierze, słowo po słowie, powoli, jakby już dziecko uczyła i zapatrzona w ogień, niepamiętna obecnej doli, widziała już u swych kolan drobinę, zasłuchaną, ciekawą i uśmiechała się doń, oczami pełnemi łez i radości. Po łozach i czerotach wyła wygnana tą pieśnią i myślami — jędza — niedola...
W marcu wyczerpały się wszystkie zapasy.
Nie było ni chleba, ni soli, ni mąki. Śniegi ogromne zawaliły lody i łozy i zima trwała jak w Zapusty. Nastały ciężkie dni. Sroki nawet gdzieś się wyniosły, ryby się nie brały i bywały dnie, gdzie za całe pożywienie rzucała Pokotynka do wrzątku garście przemarzłych jagód kaliny i oszukiwała głód, pijąc tę ciepłą, kwaśną wodę.