I ona i pies wychudli strasznie i osłabli.
Zwierzę towarzyszyło jej co rana do koszów rybnych, jeśli kosz był pusty, wlókł się w łozy na dzień cały, lub ogryzał skrzydła srok, dawniej zjedzonych, do zupy z kaliny nie dał się nigdy skusić.
Kobieta o ile sił czuła, rąbała lód i czatowała nad przeręblą, nie szła po ratunek do ludzi, choć głód był większy od bojaźni, ale czuła, że nie dojdzie i zginie w śniegu. Przesypiała często głód, wstając tylko, by ogień utrzymać, paliła teraz i w dzień — obojętna czy kto dym ujrzy.
Nareszcie pewnego dnia znalazła kosz pełen, a gdy go wyjęła, otwór w lodzie napełnił się znowu masą ryb. Była to cała ławica szczupaków, szukających powietrza i oddechu.
Pełnemi garściami brała je i wyrzucała na lód, na stos, jak polana, nie ubywało w przeręli, nie umykały, na wpół zduszone, pies je chwytał zębami, odsuwał łapami — oboje pracowali zażarcie. Widmo głodu było zażegnane.
Teraz codzień mieli połów obfity i łatwy, odżyli.
Pokotynka robiła zapasy, suszyła, dymiła popłatane sztuki, zawieszała je na żerdziach u pułapu, zajęta była po całych dniach.
Raz w nocy zbudziło ją złowrogie skrzypienie i wycie Zerwała się. Chata, zda się, waliła, na dworze szalał wicher, taki co druzgoce lody, zjada śniegi jak tabun rozhukany, miażdży zimę.
Sień i komora chaty, zawaliła się z trzaskiem, kobieta, bojąc się o resztę domostwa wydostała się oknem na świat i spędziła resztę nocy pod wierzbą.
Huragan trwał trzy doby, podruzgotał lody, powalił stuletnie drzewa, zmiótł zimę i śniegi, tylko
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/89
Ta strona została przepisana.