Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/9

Ta strona została przepisana.
I.

W głuchą noc ktoś się dobijał gwałtownie do mieszkania „stanowego“ — w miasteczku Oranach.
Długą chwilę urzędnik się nie odzywał, myśląc, że to wicher listopadowy szamoce okienicami, wreszcie zerwał się z posłania.
— Kto tam? Czego? — krzyknął, zapalając światło.
— Wasza wielebność — proszę co rychlej do dworu. Tam ubili człowieka — odparł głos za oknem.
Stanowy rozbudził się w okamgnieniu. Mord nie trafia się codzień, a w Oranach nie trafiał się nawet od lat paru. Po chwili — człowiek z za okna został wpuszczony do pokoju — i podczas gdy się urzędnik ubierał — odpowiadał na żwawe zapytania.
— Kto zabity?... Gdzie?... Kto zabił?
— Kontrolera ubił łowczy, przy kartach, u komisarza.
— Całkiem, na śmierć zabił?
— Juści, bo komisarz wyleciał na ganek, i na nas wszystkich nocnych stróżów „zagwizdał“. Romana posłał po doktora, mnie do waszej wielmożności, a Markizowi kazał w progu stać.
— Idź-że po uradnika — niech weźmie ze sobą