Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/91

Ta strona została przepisana.

ciał i słowo uronił, że wolny! Daj wam Bóg — gniazdo bezpieczne! Wiosną śpiewacie.
Wody wezbrały ogromne. Oprócz tej łatki ziemi, na której młyn stał i wierzb kilka, reszta pustkowia, jak okiem sięgnąć była morzem, nad którem gdzie niegdzie czuby łóz widać było, wreszcie zajęła woda i rozwaloną chałupę.
Pokotynka brodząc po izbie wyżej kolan, uratowała swe mienie między wierzbowe rosochy i sama z psem przesiedziała tam dwa dni.
Przytuleni do siebie trwali cierpliwi, patrząc na nurt pod drzewem i na bezbrzeżną toń wokoło.
Gdy głód dokuczał, gryźli suchą jak drzazga rybę, a gdy niewygodne położenie stawało się męczarnią członków, kobieta zsuwała się w wodę lodowatą, przeciągała się, prostowała i wracała napowrót na wierzbę.
Trzeciego dnia woda spadła i słońce wyjrzało z za gęstych chmur i ciepły wiatr powiał z południa.
Zaledwie wyjrzały z nurtu kiście łóz, wnet zakwitły miodowe niosąc wonie i wnet na nie spadły lecące z dalekich borów, przez topiele, pszczoły, radośnie mruczące, pracowite, szczęśliwe.
Brzegami złoto zakwitło „lotoć“, powietrzem leciało drobne śpiewające ptactwo i obsiadało wierzby na chwilowy odpoczynek, opowiadając świergotem o zbożowych niwach i sadach i gajach, kędy spieszyły z południa — z wyrajów.
Pokotynka wzięła się do pracy, bezpieczna, że teraz nikt do niej nie dotrze, nikt jej nie wyśledzi. Chałupę podparła jak umiała, pozatykała szuwarem dziury w strzesze, wiązała siatki, plotła więcierze, pławicę swą spuściła na wodę.