Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/96

Ta strona została przepisana.

oczy osłupiały, zmętniły od łez. Ale w tem wszedł stanowy, i krzyknął:
— Jesteś przecie, hultajko. Jak śmiałaś się wydalać bez dozwolenia. Do turmy pójdziesz za to! Ja cię nauczę!
— Co miałam robić, wasza wielmożność. Wypędzili mnie z leśniczówki — zabrali szmaty, chleb — bosą, głodną i nagą wygnali na zimę. Poszłam drogą przed siebie — do roboty nikt nie chciał, bo zima, żebrałam po wsiach. Het — pod Kijów zaszłam.
— Dziecko czyje?
— Moje.
— A ojciec kto? Jasiński, Szczepański, czy kto inny?
— Tylko moje własne.
— Chrzczone?
— Chrzczone. Jan!
— Gdzie chrzczone — metrykę masz? Toć ty sama bez paszportu.
— Dostałam paszport. Byłam w swoich stronach.
— Gdzież to? Bo jak łżesz, to cię zaraz jako włóczęgę, odeślę do powiatu, a stamtąd, jak nie powiesz, skąd rodem, — to na Sybir pójdziesz. Dość miałem o ciebie kłopotu. Gadaj zaraz, jak się zwiesz i skąd.
— W paszporcie stoi. Porzuciłam go u Zelenana. Zaraz przyniosę!
— No — to marsz — i dawaj papiery natychmiast.
Pokotynka wyszła. Nie było jej długo z powrotem, tymczasem, wpadło dwóch żydów i chłop ze sprawą o kradzież kożucha, potem wezwano sta-