Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/97

Ta strona została przepisana.

nowego na drugi koniec miasteczka, gdzie się dwóch sąsiadów pokaleczyło śmiertelnie, i dopiero pod wieczór przypomniał sobie urzędnik Pokotynkę. Wpadł we wściekłość, i posłał po nią dwóch stróżów policyjnych. Wrócili z wieścią, że kobieta poszła po swoje papiery, które miała gdzieś w lesie ukryte. Poszła i przepadła.
Dziecko było nie chrzczone — paszportu wcale nie posiadała, ani do turmy, ani na Sybir nie chciała iść — uciekła — zaszyła się w bory i słuch o niej zaginął. Ale nie wróciła do Wieszańca — szła w przeciwną stronę — do ludzi — w swoje okolice.
Siedem lat minęło jak stamtąd wyszła — na poniewierkę — teraz wrócić musiała dla dziecka.
Szła nocami — w słocie i mgle jesiennej, bardzo się kwapiąc, bo ledwie parę rubli miała na życie, a jeść musiała, by dziecku dać mleka.
W zanadrzu miała papiery Szczepańskiego.
Wstępowała po drodze, tylko do dworów, lub samotnych domostw, ludnych wsi się bała.
Po dworach dawano jej czasami jeść — na nocleg nie chciano przyjąć. Odpoczywała najchętniej pod mostami, a trzymała się szerokich gościńców — pytając o drogę do Owrucza, i opowiadając, że wraca z odpustu z Kijowa.
Postoły jej się zdarły, szła bosa, kożuch nigdy nie suchy, ledwie się trzymał na plecach, dziecko piszczało z zimna, ona szła z tępą zawziętością, nawet nie myśląc, jak ją przyjmie ojciec i czy go zastanie, czy jej od progu nie odpędzi. Myślała tylko, że dziecko w parafii musi być zapisane — metrykę mieć — a potem... Dalej nie myślała — i dlatego szła wytrwale — i doszła.