Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Pewnego dnia — poznała okolicę — poczęło jej się serce tłuc, aż przystanąć musiała. Wiatrak Józefów na wzgórku — sosny na cmentarzu — na rozdrożu krzyż — w prawo droga do dworu, w lewo do wsi — prosto do szlacheckich zaścianków. Stanęła na rozdrożu — spojrzała. Widać już stary — i dach ich dworku, nową strzechą poszyty. Usiadła, by spocząć i ochłonąć.
Dzieciak piszczał, poczęła go karmić, a oczu nie odrywała od tych strzech, i nagich sadów — a serce się tłukło, jak w wielkim umęczeniu.
Od zaścianków na drogę wóz się wynurzył, jechał ktoś do wiatraka. Czy pozna? Zbliżył się, zrównał się z nią — poznała — był to Kazik Sawiski, ich najbliższy sąsiad i powinowaty. Spojrzał na nią obojętnie, jak na żebraczkę, i skręcił do młyną.
Chciała mu „pochwalony“ rzec, ale ją coś dławiło w gardle, i nie wydobyła głosu.
Siedziała jeszcze długą chwilę — wreszcie zerwała się — otuliła dziecko, przygarnęła je do serca, pocałowała, i śmiało ruszyła naprzód.
— Do parafii trza zapisać! — powtarzała w duchu — spotkała po drodze starą Sobolską lekarkę — i Wiktę Józefów — żadna jej nie poznała — i ona ich nie zaczepiała. Otworzyła furtkę na ojcowe podwórze i weszła — i wnet ją opadły psy z wielkiem szczekaniem. Nowe psy były — tylko jeszcze poznała starego Zagraja — napół ślepego i siwego, ten pod ganeczkiem leżał i nie łajał.
Łyska drepcący wiernie za nią, począł się odgryzać i skomleć — powstał wielki hałas, — aż na próg wyjrzał z dworku stary Kałaur, wołając:
— Won — a harap, a do budy. I zaraz fuknął: