Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

— A no, to ten. Konia kują, żaba nogę nadstawa. Takim się zdaje, że fundusz zrobią, nie mając o interesie pojęcia! No, kiedyście panowie załatwili jeden interes, możebyśmy jeszcze drugi zrobili. Cóż pan myśli sobie ze swą klaczą?
— Myślę na niej jeździć.
— Ależ to szaleństwo! Ja panu zaproponuję taki układ: pan ją tu zostawi, wybierze pan sobie do jazdy jednego z koni mojej stajni, a ja panu zapłacę za każde źrebię, tu urodzone, tysiąc rubli.
Aleksander się wahał, a Lasota rzekł:
— Bierz pan! Człowiek, co się wybija, nie może swym fantazjom dogadzać.
— Ha, to niech i tak będzie.
— Daj-że papieru, Adamie, i spiszmy obiedwie umowy. Kiedyż pojedziemy do hipoteki? Bo wyznam panu, że mi pilno rzecz ukończyć.
— Chociażby jutro. Ale jeszcze jedno. Onegdaj wstąpiłem do proboszcza, prosząc o mszę za te szczególne nieboszczki z Mniszewa. Żal mi się zrobiło poniewierki! Otóż mszy odprawić nie zechciał, ale oddał mi ten oryginalny legat.
Wydobył pakiet z kluczem i podczas gdy obadwaj panowie oglądali go ciekawie, dodał:
— Oddaję tedy prawowitemu właścicielowi.
— Nie mam do tego prawa! — odrzekł Lasota. — Nie obstalowałem mszy, nie mój legat. Ale to doprawdy historja osobliwa! Jeśli pan odkryje, co za tym kluczem jest, niechże mi pan da wiedzieć, jaka to tajemnica. Ale, tak naprawdę, podziwiam pana odwagę! Jabym w tym domu nie mieszkał za nic! Te groby przed oknami — brr!
— Kto się wybija, nie ogląda się na strach. To zbytek dla mnie! — uśmiechnął się Aleksander.
Na podwórzu rozległ się, południowy dzwonek.