Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— Patrzaj, już śniadanie! — zdziwił się Lasota.
Znowu Adam Kalinowski się zawahał. Prosić tego obcego do stołu, przyjąć go jakoby do towarzystwa, czy nie?
Aleksander wahanie przeczuł, wstał.
— Nie będę tedy panom więcej czasu zabierał — rzekł. — Przyjdę na godzinę, którą pan zechce oznaczyć.
— Może o trzeciej? Czy pan mieszka w miasteczku?
— Na plebanji.
— Każę pana odwieźć! — zaproponował Kalinowski.
— Dziękuję! Przejdę pieszo, a o trzeciej wrócę.
Ukłonił się zdaleka i wyszedł.
— Nie mogłem go przecie prosić do stołu! — rzekł Kalinowski. — Nieubrany, są damy, no i naprawdę za mało wiemy, kto taki.
— Nie wiemy, jaki, bo kto, to pewna. Jesteście tak uderzająco do siebie podobni, że gdyby go ubrać i dać twoje faworyty, toby uchodził za sobowtóra. Mogłeś śmiało z nim zaryzykować chińską ceremonję i prosić, bo pewnieby nie przyjął.
— Aleś się do niego zapalił.
— Podobał mi się. Wie, czego chce, i śmiało to mówi. To rzadkie w naszych czasach. Co jabym dał, żeby tak czegoś chcieć i czuć taką siłę. Naprawdę, czego my chcemy? Spokoju i wygody, komfortu i zabawy — to dowód starości. A on jakiś młody z tą swoją żądzą trudu i walki! Podobał mi się i zainteresował. I wiesz, jeszczebym pewniej na niego stawiał, niż na twego Kormorana. Chcesz? Załóżmy się!
— A dobrze. Ale drab okrutny, może i weźmie. Fortuna lubi być gwałconą!