Śmiejąc się, zapisali zakład w notatniku sportowym i poszli na śniadanie.
Jednocześnie z nimi weszły do jadalni damy.
Pani Kalinowska, wdowa, była to matrona poważna, oddana nabożeństwu, patronesa różnych dobroczynnych instytucyj w Warszawie i w Galicji, bardzo czynna, bardzo ruchliwa, ale tylko w mieście. W Zborowie wypoczywała i była zupełnie jakby gościem. Wogóle niecierpiała wsi, ale była zawojowana przez córkę, która, ledwie skończywszy nauki w Dreźnie, jeszcze nawet niepełnoletnia, objęła zarząd i matczynych dóbr i kapitałów, dyrygowała, dysponowała, przewodziła matce i nawet Kalinowskiemu, który sam sobie nie zdawał sprawy, jak jej słuchał i ulegał.
Dziewczyna miała wrodzoną zdolność do administracji, rachunków, a zamiłowanie wsi.
De jure interesa prowadził Kalinowski, de facto — ona. Jej się radziła matka, jej o wszystko pytał Adam i tak przywykł polegać na jej pamięci i decyzji, że się nigdy sam bardzo o nic nie troszczył.
Tych troje ludzi, zupełnie sobie prawie nie krewnych, żyli razem, kochali się bardzo i stanowili najzgodniejszą w świecie rodzinę.
Adam pocałował macochę w rękę, Gizelę w czoło i rzekł:
— Niech panie powinszują Lasocie! Sprzedał Mniszew za darmo i jest z rezultatu uszczęśliwiony.
— Czy z nieba spadł nabywca? — spytała pani.
— Prawie. Jest to mój zbawca! — zwrócił się do hrabianki. — Ten, który mnie zakopał.
— A prawda! Klacz widziałam i słyszałam, że naprawdę córka Alicji. Trener stoi dotąd nad nią w ekstazie, w kamień się zmienił. A właściciel?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.