Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

— Et, zawsze żartujesz! Poradzę się siostry!
— Dobrze zrobisz, a teraz do dzieła. Więc tedy na piątek proszę pana do hipoteki i skończymy interes. Czy się pan zgadza na to?
— Służę panu, a tymczasem proszę tylko o upoważnienie do gminy, żeby mi oddano klucze, i zacznę już pracować.
— Wpadniemy tam do pana całem towarzystwem, nie dalej, jak jutro. Z góry przepraszam za najazd.
— Wszystko tam będzie pańskie, aż zapłacę. A potem jeszcze zostanę panu dłużny wdzięczność do śmierci.
— No, no, gdyby we mnie drugi raz piorun trząsł, toby mnie pan dopiero ratował. Prawdę rzekłszy, w pierwszą wdzięczność wierzę, w pańską! Jakże się pan myśli w tej ruinie urządzić? Czy panu nie będzie za ciężko z początku?
— Będę się urządzał jak traper w puszczy amerykańskiej. Są tam złogi kilkunastoletnie. Uprawię je pod buraki cukrowe na przyszłą wiosnę. Zasieję pszenicy trochę, resztę będę musiał z chłopami jeszcze podzielić, zanim do inwentarzy dojdę.
— Prawda, toć tam tylko myszy i jaskółki!
— Trzeba kupić sprzężaj.
— Niech pan daruje... a ma pan na to dosyć gotówki?
Aleksander poczerwieniał i odparł lakonicznie:
— Mam! Dam sobie rady.
Tu Kalinowski przestał pisać u biura i rzekł:
— Gotowy cyrograf na klacz! Niech pan przeczyta i podpisze.
Aleksander wziął pióro i podpisał.
— Nie czyta pan?
— A poco? Wiem, o co chodzi.