Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Na odgłos bosych kroków oczy podniósł, sięgnął po rewolwer i czekał. Drzwi się otworzyły, na progu stanęła głuchoniema żebraczka.
Rozejrzała się ciekawie, poznała go, głową protekcjonalnie skinęła i, jakby była u siebie, usiadła w kącie na jakiejś skrzyni.
Aleksander chciał ją znowu wyprosić z domu, ale potem się rozmyślił. Była to nędza bezdomna, niech sobie siedzi! Pisał dalej.
Baba posiedziała może godzinę, potem wyszła.
Gdy list skończył i przeszedł ze światłem dom cały, znalazł ją śpiącą na ziemi w izbie, która snać niegdyś była kuchnią.
Wrócił tedy do pokoju, który sobie obrał na sypialnię, bo znalazł w nim kanapę, drzwi zamknął i po chwili zasnął.
Zbudził się o świcie i przedewszystkiem zwiedził swą nową siedzibę. Dom składał się z sześciu pokojów dość obszernych, ale znać było w nich rabunek i opustoszenie. Z mebli zostały tylko najgorsze graty, po ścianach wisiały festony pajęczyn, po kątach śmiecie i pleśń. Gdy wszedł do kuchni, zastał tam rozgospodarowaną żebraczkę. Jakby wróciła na swe miejsce, krzątała się. Izba była zamieciona, na kominie ogień, u ognia garnek z wodą.
— Co u licha! Czy ty się godzisz na służbę? — zaśmiał się.
Baba wzięła go za rękaw, pokazała garnek, pustą szafę w kącie, potem ruszyła szczękami i rozłożyła ręce. Znaczyło to, że nie było co gotować, a zatem nic do jedzenia.
Ruszył ramionami, ale, że głód odczuwał, więc dał babie dwa złote i pokazał na migi dojenia krowy. Skinęła głową i wyszła.