Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

On zaś porwał za miotłę i oczyścił dwa środkowe pokoje. Ściągnął do nich wszystkie graty, ustawił jako tako, jeden nazwał salonem, drugi sypialnią, otworzył okno na ogród i rozkoszował się chwilę ładnym widokiem i letnim, pogodnym rankiem. Sad zdziczały otaczał cały dom i spadał w dół ku stawowi, przez który przepływała rzeka. Za stawem wyglądał młynek nieczynny, bo groblę rzeka przerwała i szumiała, niczem niekrępowana.
— To trzeba się zaraz do młyna zabrać! — pomyślał Aleksander. — A co tu owoców w tym sadzie! Żeby go ogrodzić, a to chłopaki rozkradną. No, przedewszystkiem trzeba do sołtysa iść, żeby mi parobka naraił i doradził, gdzie szkap kupić. Aha, szkap, a pługi, a wozy, a uprząż, a gdzie szkapy postawić, a co im dać żreć! Hu, będzie mi ciepło!
Ale pomimo wszystko, raźno mu było na sercu. Otworzył ganek do ogrodu, zszedł ze stopni, zerwał kiść bzu z krzaku i, gwiżdżąc, poszedł ku rumowiskom gospodarskich zabudowań. Tam na ścieżce od wsi spotkał swoją gospodynię. Niosła garnek z mlekiem, zabełkotała coś i pokazała mu pustą oborę, a potem mleko. Znaczyło to zapewne, że powinien krowę kupić.
Skinął potakująco głową, mleka się napił i poszedł ku wsi. Sołtys na podwórzu swem wóz narządzał i przywitał go czapką do kolan, jako dziedzica.
— Klacz jużem napoił i koniczynę ma! — rzekł.
— Dziękuję wam! Ja to do was po radę i pomoc przyszedłem. Trzeba mi na jarmark po szkapy.
— A toć ja na jarmark się ładuję, na jutrzejszy, do Zborowa! Jałowicę prowadzę i wieprzka.
— No, to i dobrze. Teraz mi jeszcze ze dwuch fornali trzeba, pługów, bron, wszelakiego statku.