Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Klacz umieściłem, ale to w tej stajence ni drzwi, ni strzechy, ni żłobu, ni drabiny. Trzebaby narządzić. Żeby siekiera, świder, dłuto i piłka, tobym ja to za trzy dni wyładził.
— A no, tak się urządzimy. Dzisiaj przecierpi klacz, bo i my bez miski i łyżki. Jutro pójdziesz do Zborowa, kupimy tam cztery konie, dwa wozy i co niezbędne. Ty się też ogarniesz, żebyś na człowieka patrzył. Weźmiesz się pojutrze do stajni, zostawię ci parę koni i wóz, co-byś sobie materjał zwiózł, a ja drugim wozem i parą koni pojadę szukać pługów, bron i co do roli trzeba. Po niedzieli trzeba się do pola brać ostro.
— A co będziemy orać? — spytał chłop z zajęciem.
— A te złogi za traktem. Buraki tam damy na wiosnę. Trzeba tylko jeszcze ze dwuch fornali dostać.
— Ja jasnemu panu te złogi sam precz przewrócę — odparł Michał niespokojnie. — Ja za trzech zrobię, byle być sam.
— Nie dasz rady.
— Zobaczy pan. Bylem się odjadł, a szkapy były obroczne i byle mi ludzie w oczy nie leźli.
— Jak chcesz. Zrobisz za dwuch, to i za dwuch ci zapłacę. Toć i pod oziminę trzeba przygotować. Choć to bez nawozu, to czy warto siać?
— Warto. Na tym skłonie między lasami pszenica będzie dobra, a żyto wyśmienite. Toć to mało kto siał, tyli czas. A toć pan pewnie też bydło postawi?
— A jakże; ile zmogę, to kupię. Paszy też mało będzie. Chłopi mało co obsieli, a łąki trzeba na część oddać.
— Ha, pewnie, że ciężko zaczynać, ale o ziemię byle się palicami uczepić, to człek z najgłębszej jamy