Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

jeśli hrabianka jechała z nimi sama zwiedzić Mniszew. Tak sobie, spacer do kolonisty!
Przez chwilę zapiekło go upokorzenie, jak pchnięcie noża, poczuł się strąconym na sam dół społecznej drabiny, ale wnet się opamiętał, zmógł i głowę hardo podniósł.
— Więc to pan śpiewał! — zawołał uprzejmie Lasota. — Nie mogliśmy pojąć, kto tu może znać studenckie pieśni. Pan się kształcił w Galicji?
— Wszędzie potrosze. Gimnazjum skończyłem w Warszawie, politechnikę w Rydze, a Dublany w Galicji.
— Kiedyż pan miał czas to wszystko odbyć?
— Nie mogłem zwlekać. W szesnaście lat wyszedłem z gimnazjum, w dwadzieścia z politechniki, a mam już dwadzieścia siedm!
— I że też pan z takiemi kwalifikacjami został rządcą?
— Przecie musiałem odsłużyć za wychowanie. Pani Wojewódzka wydała na mnie tysiące! Postanowiłem je zwrócić.
— Jakże? Rad pan z Mniszewa? Będzie pan miał ogromną tu robotę.
— To dopiero początek roboty. Za lat dziesięć będę wspominał, jak dziecinne z piasku ogródki.
— Oho, pan wcale na klęski i niepowodzenia nie liczy!
— Nie; kto od klęsk upada, ten niczego innego nie wart, a kto niepowodzenia przyszłe w rachunek wciąga, ten tchórz.
— Co za pyszna młodość! Zazdroszczę jej panu. A pan może mnie zazdrości?
— Nie, nie! Nikomu nie zazdroszczę, bo to, co pan posiada, gdy zechcę, dostanę.