Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/119

Ta strona została przepisana.

— Ha, ha! Są marzenia zupełnie niedostępne. Teraz ja zazdroszczę znowu panu, że pan takich nie odczuwa, a raczej nie, tego nie zazdroszczę! — poprawił się po namyśle.
Aleksander spoważniał. Po ostrej, zuchwałej jego twarzy przeszedł cień zamyślenia.
— Jednego człowiek nie może być pewnym, że zdobędzie, żeby życie i duszę nawet dał — serca i duszy pożądanej. Ale przecie powinien życie i duszę ryzykować, bo to jedno warte przegranej nawet.
— Jeśli pan o tem myślał, to mogę zaręczyć, że i to znam i odczuwam i równie mi daleko do celu, jak do słońca!
Hrabianka spojrzała na niego z lekką ironją na twarzy, ale nie raczyła przemówić. Zwróciła się do Adama i rzekła półgłosem po angielsku:
— Wychowaniec natury!
Adam mało co słuchał rozmowy. Ocknął się z zadumy i odparł:
— Po tym skoku zaczynam żałować, żem „Unikę“ zaniedbał. Ha, przepadło!
Ale Lasotę bawiła rozmowa, więc spytał:
— Widzę, że pan zna nawet nieszczęśliwe uczucia. Tegobym po panu nie sądził.
— Bo też nie kochałem nigdy nieszczęśliwie, to jest nie ofiarowałem serca złej lub głupiej.
— Ale bez wzajemności — myślę!
— To żadne nieszczęście, bo tego się nigdy nie żałuje, ani wstydzi.
— Ba, z tego punktu widzenia.
— A pewnie. Przecie to taka różnica, jak między pijakiem, co się w błocie utopił, a walczącym, który dostał kulę w serce.
C’est bien dit! — szepnęła hrabianka.