Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

Zniknęli za węgłem. W czworakach, w stancji pisarza i gumiennego rozległa się też rozmowa:
— Dalibóg zamknąłem! Ten łotr pewnie łże, byle mieć okazję do łajania.
— Djabeł go nosi w taki psi czas! — dodał gumienny.
— Pewnie się wcale nie kładł, ino się włóczył od Marcysi do Małgosi. Porządny człowiek, jak się w dzień napracuje, śpi jak kamień, ale jak się kto na szpiega i szelmę urodzi, to djabeł w nim siedzi i gna! Wychowaliśmy sobie dopiero dręczyciela!
— Dosłuży się on nagrody. Stara ledwie żyje, a sukcesor wyżenie go natychmiast.
— Może mu stara co zapisze.
— Chyba, toć liże jej nogi i pełza, jak pies.
— A nas traktuje, jak chamów. Choć my takie same sługi płatne, jak on.
— Oho, fanaberja hrabska, a goły, jak bicz!
— Żeby mu kto raz za nas oddał, toby spokorniał. Ale wszyscy tchórze.
— To czemu pan nie spróbujesz pierwszy? — szyderczo wtrącił gumienny. — Pan też szlachcic.
— Właśnie dlatego nie chcę na takim szpiegu rąk walać.
— I jeszcze pytanie, czyby mu pan dosięgnął do twarzy.
Pisarz umilkł i po chwili obadwa zasnęli.
Rządca tymczasem wrócił do stancji, zawołał za sobą Wartę i zabierał się do odpoczynku.
Obudziła się jednak matka, zakaszlała, stękając:
— Czy to ty, Olek?
— Ja. Na gumno chodziłem.
— A co słychać w pałacu?